Pierścień Tysiąca Jezior 610 km to impreza, która znana jest nam do lat … czyli od 2017r. gdzie pierwszy raz miałem przyjemność zmierzyć się z długim dystansem po szlakach Warmii i Mazur. Tym razem z uwagi na sytuację epidemiologiczną jedziemy w terminie innym niż planowany … osobiście nie ma to dla nas wielkiego znaczenia bo dla mnie to tylko wyścig a dla Beti to cel tego roczny. W wyścigi biorą udział Łukasz, rodzina Kozłowskich oraz jeden NN (nie znamy ani imienia i ani nazwiska zawodnika).
W trasę ruszamy dzień wcześniej dwoma samochodami i po przejechaniu siedmiu godzin meldujemy się się w Hotelu Pruskim w Ornecie. To miejscówka gdzie ostatnie trzy lata spędzaliśmy czas i z tego miejsca jesteśmy bardzo zadowoleni. To taka nasza opcja „no limit” nie patrzymy na koszty tylko i wyłącznie na wygodę oraz na to aby posiłki były przygotowane na czas … zarówno te przed wyścigiem jak i te po wyścigu. Czy ta opcja pasuję wszystkim uczestnikom… chyba mało nas to interesuje bo wiemy po co tam przyjechaliśmy … po realizację celu.
Odprawa techniczna jest w kameralnym gronie czyli na prywatnej posiadłości u Roberta Janika. Fajnie spędzamy czas… ognisko… lokalne produkty… lokalne wyroby czyli to co trzeba na obcym terenie w gościnie.
Na starcie meldujemy się dość wcześnie bo o godzinie 7:00 i chodź start jest planowany na godzinę 8:00 czas biegnie bardzo szybko. Startujemy punktualnie o godzinie 08:00 w sześcio-osobowej stawce … My, Kozłowscy, Łukasz i NN 🙂
Myślę, że z perspektywy czasu trochę żałuję, że nie jedziemy w planowanym terminie. To właśnie uczestnicy a raczej ich ilość dają jakość tej imprezie ale z drugiej strony bezpieczeństwo…
Pierwsze 10 km pokonujemy w grupie tak jak ma to zawsze miejsce w wyścigu głównym. Dopiero za Miłakowem staramy się jechać swoje. NN jedzie nam na kole czasami 100 metrów przed nami czasami 100 metrów za nami co zaczyna mnie mocno denerwować. Ani „me” ani ” be” ani „kukuryku” nie wiemy jak typ się nazywa tylko jedzie…
Denerwuje mnie, że za Beti jedzie na kole gość, który ma lepszy rower, prawie 190 cm i chowa się na plecach dziewczyny, która na 160 cm i robi swój pierwszy ultramaraton. Nie wiem po jakim czasie zrywamy gościa… jedziemy swoje ale już po 100 km wiem, że za mocno… dużo za mocno… tym bardziej, że nie dość jest pod wiatr to cały czas rwane tempo jazdy. Cenę za te błędy biorę w 100% za siebie. W Wiżajnach meldujemy się późno w pół nocy. Beti jest trochę zajechana… widzę to po niej a mam w tym trochę doświadczenie… śpimy półgodziny… potem kolejne pół… i ruszamy chociaż uważam że za wcześnie… z perspektywy czasu trzeba było spać jeszcze godzinę!!!
Konsekwencją tego jest dosypianie na przystankach i za Sejnami rozstajemy się Łukaszem i jedziemy swoje… to była dobra decyzja. Za 100 km wiemy, że już nie ma możliwości abyśmy mogli zmieścić się w limicie. Za szybkie pierwsze 300 km i za mało snu odbija się na reszcie trasy a do tego dochodzi mega upał, który powoduje, że nie mieścimy się w limicie.
Ostatnie 200 km jedziemy sami. Jest nam dobrze, tak jak chcieliśmy, po swojemu. Jesteśmy szczęśliwi 🙂
Na metę docieramy o 4:00 nad ranem zmęczeni ale szczęśliwi. Beti zrobiła mega robotę! Na drugi dzień dostajemy jeszcze jedną niespodziankę. Beti od Roberta otrzymuje „dziką kartę” aby wystartować w BBT 1008 jeszcze w tym roku. Jaką podejmie decyzję jeszcze się zastanawiamy… wiemy jedno gdziekolwiek pojedziemy jedziemy sami!
Powrót do domu to już historia. Bez nerwów bez spiny z wielkimi przemyśleniami. Fajnie się razem jechało tym bardziej, że jechałem na nowej maszynie a w głowie już widziałem jak Beti zareaguje na niespodziankę jaka na nią czekała 🙂 Nie wiedziała, że bez względu na to czy ukończy czy nie to czeka na nią nowy Cann „tak zwany koń w chuj”
Najnowsze komentarze