Myślę, że czas na kolejne wyzwania. U mnie jest tak, że jak na coś się zdecyduje to prędzej czy później nastąpi realizacja. Poza tym lubię wpieprzyć sobie na głowę dodatkowe tematy bo jak mogłoby być inaczej. Oczywiście tematy z serii – rowery bo moja ukochana bankowość kręci się pełną parą.
No dobra już nie przedłużając … chodzi o Everesting. No właśnie a co to? Musisz tyle „naparzać” rowerem i robić tyle powtórzeń na jednym podjeździe aż suma przewyższeń wyniesie tyle ile najwyższa „górka”, czyli 8 848 m. Nie ukrywam, że niestety przynajmniej w mojej okolicy są problemy ze znalezieniem odpowiedniego wzniesienia. Same równiny! Aha … nie licząc wzniesienia w Łubnicy. Phhhh a co to jest za wzniesienie… Żadne!
Poszukiwania trwały i trwają bardzo intensywnie. Na początku przy okazji organizowania grodziskiego brevetu lustrowałem wzniesienie pomiędzy Kargową a Babimostem i może by się nadawało ale miejsce trochę odludne i mało bezpieczne a jednak bezpieczeństwo jest dla mnie bardzo ważne. Drugie wzniesienie przyszło mi na myśl przy okazji ostatniej wyprawy na Pętle Poznańską. Tuż przed Mosiną jadąc szlakiem od strony Stęszewa jest dość ciekawy zjazd do centrum Miasta. W połowie tego zjazdu bo to przecież droga otwarta dla ruchu jest skręt w stronę wieży widokowej, jeziora i dalej lekki podjazd w stronę przepompowni. Tutaj raczej nic nie wskóram ale oglądając mapy znalazłem fajne miejsce na realizację tego wyczynu. To początek ul. Spacerowej … skręt i podjazd pod przepompownie. Z nawigacji wyszło mi, że podjazd ma około kilometra długości i gdzieś około 50 m przewyższenia. Pytanie czy to faktycznie na tyle metrów przewyższenia. Trzeba po prostu pojechać i to zweryfikować. Ale jeśli tak by się stało to wjechać bym musiał na to wzniesienie 180 razy. Całą realizację tego projektu zostawiam sobie na kwiecień 2018r. To może być ciekawy trening zarówno przed Maratonem Piękny Zachód jak i Pierścieniem Tysiąca Jezior. Poza tym to kolejny fajny projekt, który chce realizować i nie będzie to nic dodatkowego. Zresztą wszystko się zbilansuje bo rezygnuje z organizacji maratonu / brevetu no właśnie…
Jeszcze miesiąc temu byłem pełen optymizmu. Zresztą obiecałem to zawodnikom po grodziskim brevecie. Miała być „dwusetka” i „czterysetka” ale widzę, że imprez jest już tak dużo, że spełnić wszystkie warunki i podnieść jakość jest naprawdę ciężko. Po drugie jeśli będę chciał zaprosić czy to Janka, Ducha czy Mariusza czy też innych byłych uczestników grodziskich imprez to po prostu to zrobię. Objedziemy sobie 400 km, zaliczymy gminy, dobrze jak to Janek mówi pofutrujemy i wrócimy do domu. Może to jest mało skromne ale uważam, że u Nas jakoś organizacji zawsze była na wysokim poziomie. Wszystko grało w jak szwajcarskim zegarku natomiast zawsze brakowało mi jeszcze dwóch, trzech osób do pomocy przy organizacji imprezy. Nie najemników za 50 zł tylko takich pasjonatów z krwi i kości, którzy jeszcze bardziej podnieśliby jakoś tych imprez.
Cały czas trenuje i „papa się cieszy” bo są tego efekty. Zleciał mi trochę ten okropny „brzuchol” więc chce się dalej pracować. Chodź już drugi tydzień umawiam się z Piotrem Latawcem na trening to zawsze komuś coś nie pasuje. Ale wierzę, że jeszcze w tym roku się spotkamy i razem gdzie pojedziemy. To jest dobry kompan do rowerowych wojaży.
Jak przygotowanie jest ważne do osiągnięcia rezultatu czy to w pracy czy w szkole czy w sporcie o tym przekonałem się biegnąć w zeszłą niedzielę „Dychę Drzymały” w Rakoniewicach. Plan startu w tym biegu mieliśmy wspólnie z Beatą już od jakiegoś czasu tym bardziej, że po części promowaliśmy nasze zakłady pracy. Kurde nieźle to brzmi – jak hasło z komunistycznej ery! No dobra promowaliśmy kombinaty i to słowo tutaj pasuje idealnie. Bieganie nigdy nie było sportem pierwszego wyboru. Nuda, Nuda i nuda no i przede wszystkim masa osób, która gdzieś cię trąca gdzieś przepycha, ciągły gwar i hałas. To nie dla mnie tym bardziej, że mam tego na co dzień wystarczające dawki. No ale cóż jak się powiedziało to trzeba cel zrealizować. Właśnie to przygotowanie. Czy byłbym w stanie to zrobić z marszu? Chyba nie. Czy byłbym w stanie w ogóle zacząć biegać gdyby nie było celu? Chyba nie. A ja spokojnie jak żółw ociężale zacząłem spokojnie jakieś trzy tygodnie przed startem. Ale od razu sobie powiedziałem nie więcej niż 4 km no bo kurde nie dajmy się zwariować. Jak to wyszło?
Ano latałem z Grodziska do „Pantalajewa” ścieżką rowerową zawsze wieczorem a w weekendy rano i wieczorem. Odłożyłem rower na te 3 tygodnie bo jestem jednobiegunowy i jak się zabiorę mocno za jedną rzecz to już na drugiej ciężko mi się skoncentrować. Czasami zdarzało się, że wydłużałem dystans do drewnianej budki skąd widać już było światła znanej metropolii – Ptaszkowo. Dawało to jakieś 6 km więc „dupy nie urywało” ale dobrze, że w ogóle wychodziłem w domu. Czasami przy elewatorach skręcałem w lewo i robiłem 4km koło ale głównie wieczorem. W godzinach popołudniowych z kurników wybiegały wielkie „kejtry” a mojej tempo było jeszcze zbyt wolne aby przed nimi uciekać. I tak spędzałem ostatnie 3 tygodnie przed biegiem. Od czasu do czasu biegłem z Beatą ale przed samym startem przyszła u niej choroba a potem drobna niedyspozycja i po bieganiu.
A sam start to już się wydawała bułka z masłem. Przyjeżdżamy na start z godzinnym wyprzedzeniem, odbieramy pakiety, przebieramy się i jeszcze godzinę przed starem krzątamy się po okolicy nie mając nic do roboty. No bo z drugiej strony co robić w Rakoniewicach. Jeszcze dziesięć minut przed startem ostatni „psik” i gotowi. Z Tym „psikaniem” to mam problem zawsze przed jakiś startem. To jest odpowiedź mojego organizmu na stres. Chce się a nic nie kapie! Może powinienem biegać lub jeździć w pampersach. No dobra sprawy „psikowe” zostawiamy i START!
Ruszamy z ostatniej grupy na czas 60 minut ale w założeniach mamy 01:15:00. Tego też się już nauczyłem z Ultrakolarstwa, że nie ma co się podpalać i biec za „dzidowcami”. Swoje tempo, swój cel i do przodu. Jeszcze po starcie po 600 m ostatni raz wbiegam w krzaki. Przez 5 km ze sobą nie rozmawiamy tak jakbyśmy oszczędzali siły na drugą pętle. W trakcie biegu trochę żałuję, że nie zabieram małej buteleczki wody ale na 4 km uzupełniam płyny. Po 5 km jesteśmy z czasem 34 minuty z groszami – nogi trochę bolę i trochę pachwina i trochę kostka.
Czyli biegniemy na czas 01:08:00. Czyli mamy 7 minut rezerwy do założonego czasu i 22 minuty do limitu czasowego. „Drugą piątkę” z początku uspokajamy a na końcu lekko finiszujemy i bieg kończymy z pięknym jak dla nas czasem 01:07. Cel zrealizowany! Zbiorowe zdjęcie i zjeżdżamy do domu. Nie żebym miał jakieś ale … ale na razie Rakoniewic mam dość.
Udało się no i mamy plany na przyszłość a to się liczy. Uważam, że fajnie to łączy się z Ultrakolarstwem i chciałbym to kontynuować. Na pewno, znowu dodało to pewności siebie. Spadło też trochę z wagi a przecież mocno o to zabiegam. Teraz do końca roku mogę się tym wszystkim bawić. Trzy razy w tygodniu rower, trzy razy bieganie i jeden dzień na regenerację to może przynieść efekty. Na wszystkie najważniejsze starty jestem już zapisany a to co „wpadnie w kalendarz” będzie dodatkowym przygotowaniem a pewnie coś się pojawi. Brvety, pojedyncze maratony lub po prostu indywidualne treningi – tak trzymać.
Najnowsze komentarze