Na Kórnicki Maraton Rowerowy jadę z tak zwanego „partyzanta” na ostatnią chwilę. I chociaż w pierwszej chwili, w pierwszym odruchu decyduję się na start na 500 km to szybko zmieniam decyzję i zmniejszam ten dystans do 300 km. Jednak z mądrzejszych decyzji w tym całym galimatiasie. Co tam trzysta … przepalę trochę nogę, popałuję się trochę i wieczorkiem będę już w domu i tak się też stało ale od początku…
Dzień przed startem tak od niechcenia wpycham w siebie trochę browarka… jakieś cztery butelki tak dla lepszego nawodnienia i dla spokojnego luzu… do tego jajecznica i rano „sraczka” murowana… pierwszy strzał w domu… drugi na szybko na Orlenie i jest już po kłopocie. Na start wpadam na ostatnią chwilę ale nie napinam się mocno… odprawę techniczną też raczej zbywam kosztem dłuższego spania więc tak naprawdę nic nie wiem… tylko trasę mam wgraną w GPS więc powinno wystarczyć… Zresztą trasa znana bo wszystko idzie dookoła mojego komina.
Strzał i lecę. Pierwszy raz w grupie zaczynam początek przez około 8 km do startu wspólnego na rynku w Kórniku. Tam zdjęcie… jedno, drugie i kolejny strzał już na start ostry. Po dziesięciu minutach jadę już sam bez napinania się… moje klimaty. Mosina, Stęszew, Buk i jakoś idzie tylko pogoda nie dopisuje. Na dworze jest taka patelnia, że jajecznicę można było zrobić na masce samochodu. Dalej Opalenica i …. Orlen za Opalenicą i pierwszy spokojny postój. Zapasy wody, kawa i fajka i „lecim” dalej. Średnia jakieś 26 km/ h więc nawet sam nie za bardzo wierzę w to co się dzieje.
Eh… po drodze jak już jestem w Nowym Tomyślu to wlecę do Pawła. Zajmuje mi to dosłownie pięciu minut i za chwilę jestem już na siodle w drodze przez centrum miasta, a że mieścina nie jest duża to po kolejnych dziesięciu minutach melduję się na „starej dwójce”. To gdzieś 90 km więc dopada mnie pierwszy kryzys. „Patelnia” jest tak duża, że głowa mi się gotuje. Jedna, druga, trzecia butelka wody na głowę z pobliskiej stacji i idę dalej… już w trupa.
Na około 140 km podejmuję decyzję, że na kolejnym punkcie w Wolsztynie się wycofuję. Nie ma co się piłować w taką pogodę, a że do domu będę miał jakieś 20 km to decyzja przychodzi mi bardzo łatwo. Średnia trochę spada a to ewidentnie przyczyna braku siły. Po raz kolejny staje w sklepie. Tankuję się do pełna… znowu fajka … cola i znowu do przodu. Przed Powodowem tak jakby wrócił z zaświatów. Znowu średnia wysoka i do Wolsztyna jakieś 4 km także to pewnie już wycofanie zrobiło w głowie swoje.
Punkt Wolsztyn… obiadek ale tylko mięso bo „pyrki” jakieś rozgotowane były a po sałatce bałem się, że z brzucha wszystko na luźno może wyskoczyć. Znowu woda i w odstępie kolejnych kilkunastu minut fajka. No i decyzja… Na trawie leży grupa zawodników, którzy jeszcze przed Opolnicą minęli mnie jak polskie Pendolino. Na PK wyglądali jak „Piękna Helena” napędzana parą. Myślą, grzebią się, dzwonią do żony… już to przerabiałem.
A ja co… dzida lecę do Wielichowa cały czas po trasie. Stamtąd do domu mam raptem jakieś 12 km więc jeszcze głowa się zastanawia. Ale tak jakbym siły odzyskał więc mówię sobie a co tam… Wilkowo Polskie, Śmigiel, Dolsk, i Śrem i jedną nogą jestem już na macie. Droga bez historii ale tą część po 180 km jechało mi się dużo, dużo lepiej. Kończę ten start z czasem około 16 godzin. Nie jest źle patrząc na upał, kilka piwek dzień wcześniej i ogólny brak chęci.
O drugiej już smacznie śpię w łóżeczku a rano kawa już u mnie na tarasie…. Tak to powinno wyglądać.
Ostatni sprawdzian przed BBT 1008 przede mną, ale nadal mi się nie chce jeździć. Czym to jest spowodowane to nie wiem… brak motywacji, może te upały (STOP! Już był gagatek co brak formy zrzucał niedzielnymi upałami) … Cieszę się, że jest jeszcze trochę startów i tak naprawdę tam można szlifować swoją formę … po prostu startowo.
Tak, tez stało się i tym razem i to nie bez ogromnej pomocy Johnego, który zna wszystkich i wszędzie i przy okazji wydębił dla mnie miejsce w Maratonie Kórnickim. Najpierw miała być 500-tka, ale gdy emocje już opadły i pomyślałem sobie, że dwa tygodnie przed najważniejszym startem nie ma co się żyłować to przepisałem się na 300-tkę… eh trasa koło mojego „fyrtla” więc tym bardziej będzie fajnie. Praktycznie około 250 km tej trasy objechałem z większymi lub mniejszymi przerwami także będzie fajnie. Dobre miejscówki na fajeczkę i piwko… bezalkoholowe są mi znane więc pojadę dość spokojnie i bez stresu. Zresztą co tutaj się stresować jak to tylko 300 km.
Coś poruszać się musiałem bo znowu zaczęła mi się „opona pojawiać”… kurde czy ja kiedykolwiek się wycieniuję… chyba nigdy chociaż waga w pewnym momencie pokazała 85,9 gdzie jeszcze na początku maja było pod 93 kg. Dobrze zrobiona robota, mniej hasła „grubo i tłusto” no i może trochę fajeczki pomogły choć jeszcze z tymi paskudami się nie uporałem.
W niedzielę turystycznie, klasycznie moim nowym rowerkiem marki KROSS 5.0. Fajne cacko za niewielkie pieniądze… to raz, a dwa to mamy już takie same rowery z Betką także w trasie wygląda to dość fajnie. Z drugiej strony kupiłbym może 7.0 ale narażałem się na komentarze, chociaż nie mówię, że takie mogłyby być – a dlaczego ja mam numer 5.0 a Ty 7.0. Masz lepszy model? Siłą rzeczy wolałem tego typu pytań unikać i mamy takie same … i już. Niestety na pierwszy raz 70 km to dużo nie jest ale rower nie jest ustawiony… siodło, pedały, bloki, buty itp. I klops gotowy. Po 20 km bolał mnie Achilles w lewej jak i prawej nodze i już wiedziałem, że to przez złe ustawienia roweru … stary wyjadacz już jestem… ale lecieliśmy powolutku ze średnią 15 km/h w kierunku Wolsztyna. Taki wyjazd można powiedzieć bez historii. Basen, jezioro, piwko i do domu. Rower przetestowany!
Wracając jeszcze do tego „Kórnickiego” to on tez trochę wyjaśni. Oby tylko takiej „lampy” nie było. Temperatura 35 stopni to lekka przesada. Zresztą na liście startowej będzie kilka znajomych twarzy to i może ta temperatura nie będzie aż tak przeszkadzać. Tu się pogada, tam się pogada i po sprawie. A jadę… jadę pierwszy raz z myślą, że jak nie będzie mi się chciało a istnieje takie prawdopodobieństwo to się wycofam i pojadę do domu. Nie, że jestem leniwy bo jazda sprawia mi nadal ogromna frajdę. Chodzi o to, że jeśli gdzieś tam mocno zaboli, szczyknie to nie będę ryzykował większej kontuzji tylko dom, basen i odpoczynek. Ciekawi mnie też jak poradzi sobie Rafał Pniewiski na swojej „poziomce” śmigający pomiędzy tymi Tirami na starej „dwójce” lub w koleinach na trasie Stęszew – BUK? To jest chuj… pytanie jak my wszyscy sobie tam poradzimy… oby tylko cześć tych kolarzy nie odbiła nad Strykowskie i tam delektowała się dalszą jazdą ale na rowerze wodnym… dobra trochę przesadzam ale po drodze trochę tych jezior będzie także opcji do zmiany planów na ten sobotni dzionek będzie… a w niedzielę pewnie znowu basen… a co tam kto bidnemu zabroni bogato żyć a jak będzie bieda to nad jezioro pobawić się sinicami…. 🙂
Łe… no i nasz maraton. A to poszło pełna parą. Na liście jakieś 28 osób…. Więc pod względem osobowym imprezka na pewno się uda. Co do samej organizacji to jest to jedna wielka niewiadoma. Można na dzień dzisiejszy powiedzieć, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik… walczymy, pracujemy, działamy a czasu ciągle mało.
Najnowsze komentarze