Kobieta pracująca…
Nie no kurcze doczekałem się tego startu i tak jak przy „mazurskim brevecie” wziąłem dzień wolnego tak przed pierścieniem biorę dwa dni i spokojnie nastawiam się psychicznie i mentalnie. Ruszamy w godzinach popołudniowych z Grodziska zahaczając jeszcze Poznań i dalej w trasę – kierunek Mazury. To tak naprawdę miały być nasze wakacje, nasz urlop i po szybkiej burzy mózgów podejmujemy decyzję, że lecimy na jeden dzień nad morze. Stegny bo to jest nasza stacja docelowa znane mi są z tegorocznej Wyprawy Roku więc wszystko technicznie jest poukładane. Pewne jest tylko, że nie dopisze nam pogoda ale po co nam pogoda przecież jedziemy na Pierścień Tysiąca Jezior. W Stegnach lądujemy około godziny 20 tej tak więc jest jeszcze czas aby coś zjeść, rozłożyć namiot i przejść się na plażę a potem szybkie spanko. Nie jestem przyzwyczajony do spania z Beatą pod namiotem. To jednak co innego gdy śpię z Żabą na naszych wyprawach. Tam mamy już swoje rytuały, kto, co, jak robi i po której stronie śpi a tutaj ciągłe biadolenie no ale dobra…. Beata jak zawsze dała z siebie 100% – logistyka, organizacja, psycholog, masażystka, fotograf jak kobieta pracująca która żadne pracy się nie obawia. No bo która żona wspierałaby swojego męża w realizacji marzeń tak bardzo jak ona do tego stopnia, że robiła nam zdjęcia w Ornecie na środku drogi w godzinach nocnych oraz na samej mecie dlatego też ten medal nie należy do mnie tylko do nas do „Zespołu kucharczak.com”
Warto robić brevety
Wiemy, już że odbieranie numerów startowych następować będzie kolejnego dnia (piątek) o godzinie 12. Tak więc w Świękitkach meldujemy się przed 12-stą, przy mega wietrze i jebitnie padającym deszczu. Ja pierdykam rozbijać namiot przy takiej pogodzie to raz, odprawa przesunięta na godzinę 18-tą to dwa no i co my będziemy robić cały piątek w dwuosobowym namiocie? W tym samy czasie dojeżdża jeszcze kolarz i dość śmiało do nas podchodzi i wita się jakbyśmy znali się 100 lat. Trochę jesteśmy zdziwieni a on mówi – a znam was… to Wy jesteście od grodziskiego brevetu. Znowu dominuje na naszej twarzy uśmiech i myśl, że warto… warto robić brevety. My się nie rozbijamy i lecimy na hotel i meldujmy się w Hotelu Pruskim w Ornecie. To się rozumie, luksus – sauna, spa, dobry obiadek i ciepłe łóżeczko – tak przygotowywać do startu to ja się mogę. Ostatnie spojrzenie na pakiet startowy, mapkę i spać. Rano wstajemy dość wcześnie, śniadanko i z Ornety na starty jedziemy jakieś 17 km. To drogą którą 40 godzin później będę dojeżdżał na linię mety. Na starcie melduję się o 8.00 ale sam start mam 9.35. Pogoda nie jest za ciekawa. Nie pada ale mocno wieje, wieje optymistycznie bo może uda się pojechać pierwsze 100 km z wiatrem. No i udało się przejechać nawet pierwsze 300km. Na starcie staje z harpaganami i już wiem, że będzie ciężko. Start główny, dzwonek i ruszamy … pieszo 300 metrów bo jest mega błoto. Ostry start 300 metrów dalej i znowu wywijam numer z nawigacją. Zanim ją odpalam mojej grupki już nie ma. Widzę jakieś cienie z daleka ale wiem, że już ich nigdy nie dojdę. Trochę się też niepotrzebnie podpaliłem bo jak jeszcze minutę przed moim startem usłyszałem, że Mateusz Ostapczuk przejechał do pierwszego punktu w 1:15 minut no to co ja też tak mogę i udało się 1 godzinę i 38 minut ale kosztowało mnie to tyle, że po 80 km miałem już pierwszy mega kryzys i ledwo dokulałem się do punktu kontrolnego. Dość! powiedziałem i jadę swoje. Dużo pomaga mi wiatr, który wieje w plecy co powoduje, że oszczędzam trochę sił chodź i tak jadę wolno bo praktycznie wszyscy mnie mijają. Potem już tracę rachubę ale i też delikatnie motywację gdy startując z numerem 167 po 150 km mijają mnie numery powyżej 200stu.
Kotlet schabowy w kieszeni
Na punkcie w Wydminach melduje się o 17 godzinie. Tam robię sobie dłuższą, 20 minutową przerwę. Zjadam zimną zupę pomidorową i wypijam gorzką kawę, którą przegryzam batonem i dalej w trasę. Jeszcze wtedy nie wiem, że kolejne 27 godzin przejadę w deszczu ale w towarzystwie damskim a potem męskim. Najbardziej czekam na punkt kontrolny w miejscowości Dowspuda – na całej trasie słyszę opowieści, że jest mega żarcie i że kotleta schabowego jeszcze do kieszeni dostaniesz…. no i za rok sam będę tak opowiadał, bo wszystko co było mówione to sama prawda. Najadłem się do syta i nawet nie chciało mi się stamtąd wyjeżdżać. Ruszamy – teraz kierunek Sejny. Od Augustowa już mocno pada a mi generalnie jest już wszystko jedno. Nie ukrywam, że jak przez te Augustowskie lasy jechałem to trochę pietra miałem, że może jakieś wilk wyskoczy albo niedźwiedzie albo…. kaszel. Jak skręciłem na Sejny to było jeszcze ciemniej ale dałem radę i w Sejnach melduję się 0:15. Barszcz czerwony, lokalna drożdżówka z serem, jedna, druga i w pakiecie z „kolarką” ruszam w kolejne 50 km do Wiżajny. Pisze „kolarką” bo niestety nie pamiętam imienia mojej towarzyszki na te 50 km. Ale była mocna, noga dobrze jej podawała, że w pewnym momencie poprosiłem ją aby zwolniła. Super trasa lecimy razem ale tuż przed punktem mega podjazd nas zniszczył i około 800 m prowadzimy rower potem znowu na siodełko i na punkcie (352 km) jestem o 3:45. Przebieram się do galotów i kładę się na 30 minut po czym słyszę znajomy głos. Na punkt dojeżdża Piotr Latawiec i już wiem z kim skończę ten wyścig. Ruszamy o 06:00 i w Gołdapi jesteśmy o 09:04 tam śniadanko ale nie na punkcie tylko w hotelu, ciepła kawka i w drogę chyba na najcięższy dla mnie odcinek do Sztynort. Mam wrażenie że te 62 km jechałem cały czas pod górę i myślałem, że ten etap nigdy się nie skończy. Kolejne 54 km do stacji Reszel a i ten odcinek jechało się dość ciężko bo mega pod wiatr. Przeklinałem jak nigdy ale hałas był taki, że nie było słychać. Na tych odcinkach smsów zaczyna przychodzić coraz więcej bo czas zaczął uciekać a ja musiałem się zmieść w 40 godzinach aby złapać eliminacje do BBT 1008 w 2018r. Jechałem z Piotrem Latawcem, który BBT miał już w kieszeni i o czas martwić się nie musiał ale nie ukrywam dużo mi pomógł głównie mentalnie na trasie. To bardzo dobry kolega jeśli chodzi o trasę. Gorąco zapraszam go na brevet w Grodziska i mam nadzieje, że przyjedzie. Na Termy Warmińskie dojeżdżamy dość późno bo o 20:33 i już wiemy, że ostatnie 50 km pojedziemy w nocy. Niestety mamy do dyspozycji tylko jedną lampkę na dwa rowery ale jakoś dajemy radę. Wiem, też że jeśli nie zdarzy się żadna awaria to eliminacje mam w kieszeni ale boję się na tamten czas mówić o tym głośno. Adrenalina trochę spada i wiem, że najważniejsze to byle dojechać do Ornety a potem to rower mogę nawet nieść na plecach.
Do mety dojeżdżam o 0:19 po 38 godzinach i 20 minutach walki w słońcu (mało), deszczu (o tak!) i wietrze naturalnie. Czy czuje satysfakcję … hm… nie, w ogóle. To stwierdzenie które mi kiedyś utkwiło jednak się sprawdza „że to wędrówka daje szczęście a nie jej cel”. Zostaję wywołany „do tablicy” przez Roberta Janika jako kucharczak.com więc to też powód do dumy, że tak zostajemy rozpoznawani, chociaż bloga i stronę piszemy tylko i wyłącznie dla siebie. Gratulacje dostaje też od Henryka i Wacława. Cieszę się bo to naprawdę wyjątkowi ludzie. Mentalnie pchali mnie przed startem i na trasie. Wystarczyło zdanie a dawało kopa. Pewnie nie tylko mnie ale to pomagało. Z Henrykiem rozmawiałem chwilę przed startem gdy dawałem przepak. Wahałem się, martwiłem czy dam radę i głośno o tym mówiłem. Dostałem stanowczą reprymendę, że jeśli w głowie się poddam to nogi na pewno nie dadzą rady i muszę zawsze pamiętać o pozytywnym nastawieniu szczególnie w czasie brzydkiej pogody.
Dzik jest dziki, dzik jest zły…
Dzika jem od niechcenia, piwko też pije z musu jedyne co mi smakuje to arbuz. Do hotelu zapraszamy Piotra Latawca z którym następnego dnia jemy wspólne śniadanie i wspominamy cały start. Do Grodziska wracamy następnego dnia z marszu zahaczając jeszcze na bardzo krótką wycieczkę po Toruniu. Po raz kolejny wygraliśmy. Wygrał Zespół kucharczak.com a przed nami kolejne wyzwania. Przy tej okazji pragniemy podziękować wszystkim kibicom za wsparcie ale w szczególności chciałbym podziękować Piotrowi Skrzypkowi – Mornel do boju oraz Damianowi Popiołkiewiczowi za mega, mega motywację.
Najnowsze komentarze