Pierwotny plan na majówkę był bardzo ambitny. Zaczęło się od próby pojechania trasą wzdłuż wschodniej granicy aż do morza. Był to temat do zrealizowania z dodatkowym urlopem. Następnie skróciliśmy ten dystans do 700 km. Skończyło się na wyjeździe do Kęszycy Leśnej … czyli dystans około 130 km. To była dobra decyzja bo pogoda w majówkę nie była taka jaką sobie wyobrażaliśmy. Pewnie sami coś na ten temat wiecie. Nam się udało bo wyjazd zaplanowaliśmy w sobotę i trafiliśmy idealnie z pogodą. Wiatr jak zawsze wiał nam w plecy a miejsce okazało się bardzo ciekawe pod wieloma względami. Treningowym, historycznym i tym co w naszych wyjazdach zaczyna być najistotniejsze czyli zwiedzanie ciekawych miejsc.
Wyjazd zaczynamy z Siedlca … szkoda czasu na pokonywanie po raz dwudziesty tej samej trasy w kierunku Wolsztyna. Kierujemy się w stronę Międzyrzecza. Do Zbąszynka jest w miarę płasko a dopiero po przejechaniu 40 km zaczynają się małe wzniesienia, które z wiejącym w plecy wiatrem nie są tak odczuwalne. Do Kęszycy Leśnej docieramy praktycznie be zmęczenia. Toż to raptem 66 km to po czym mamy być zmęczeni.
Kęszyca Leśna to miejsce usytuowane wśród lasów na Jeziorem Kęszyckim na terenie dawnej bazy wojskowej. Punk docelowy jaki sobie obieramy to Pomnik Łącznościowca. W 1927r. Niemcy rozpoczęli w środku lasu budowę kompleksu koszarowego dla żołnierzy Wehrmachtu. W latach 1956 – 1993 na podstawie umowy miedzy rządami PRL i ZSRR koszary w czasowe użytkowanie przejęła jednostka łączności Północnej Grupy Wojsk Radzieckich. 18 maja 1993r. garnizon przejęła administracja polska a w grudniu zaczęło się cywilne zagospodarowanie obiektu. Z naszych obserwacji wynika, że do dzisiaj można kupić budynki, które można przekształcić na pensjonaty czy lokale użytkowe.
Kierując się już w kierunku domu odwiedzamy część Międzyrzeckiego Rejonu Umocnień i załapujemy się na krótką lekcję historii. Na pewno jest to miejsce godne polecenia i sami już wiemy, że tutaj wrócimy.
Co ciekawe trasa do domu prowadzi przez część trasy maratonu, który co roku organizujemy. Wspinamy się na przewyższenia, które znajdują się przed Świebodzinem i skróconą trasą kierujemy się w stronę Babimostu a następnie Siedlca.
Co ciekawe tym razem ja na dwadzieścia kilometrów przed końcem trasy jęczałem już, że głodny… a odpowiedzią na moje wołania była pyszna kolacja zorganizowana przez Kasię w Siedlcu. Najedzeni i szczęśliwy wracamy do domu planując już nowe trasy, nowe wyprawy.
Dystans: 131 km
Czas: 07:29
Średnia prędkość: 17,96 km/h
Kalorie: 2.121 C
Wzrost wysokości: 631 m
Jednym z naszych form treningu są wjazdy długodystansowe. Jak już wcześniej pisałem przyszło znudzenie lokalnymi trasami. Wycieczka do Torunia była tego przykładem. Ciekawy był dystans bo około 230 km a i towarzystwo zebrało się dość pokaźne. Wystartowaliśmy wspólnie z Beti a do naszego grona dołączył Łukasz, który jest łasy na takie wyjazdy wraz z Kasią i Miłoszem więc wyjazd w tym pięcioosobowym składzie zapowiadał się bardzo ciekawie. Był to wyjazd, który dla każdego był jakimś przetarciem. Dla nas to zwykły trening a dla Łukasza, Kasi i Miłosza ostatni trening przed Baltic Bike Challenge czyli nadmorska przygoda rowerowa.
Wyruszamy już tradycyjnie z Grodziska. I aby zamknąć wszystko w 24 godzinach startujemy o pierwszej w nocy. Plan jest taki aby około godziny trzynastej dotrzeć do Torunia, zrobić objazd Starego Miasta w wariancie expres i pociągiem jeszcze tego samego dnia wrócić do domu. Udało się ale po kolei…
Ruszamy o zmroku w temperaturze bliskiej zera. Pierwsze pięćdziesiąt kilometrów to znany nam szlak na Kórnik … szlak Pętli Poznańskiej. Nasza trójka kompanów trochę szapie tempo aplikując sobie dawkę interwałów co w końcowej części trasy odbija piętno na formie i zmęczeniu. Beti już nauczona naszymi zabawami i znająca swój własny organizm włącza „tempomat” czyli utrzymuje tętno na poziomie 135- 145 bpm. To dobra taktyka, która powoduje, że do Torunia wjeżdża świeża jak „ ryba w Lidlu” dostarczana każdego ranka.
Trasa jest dość prosta prowadząca lokalnymi drogami do Gniezna a następnie większość trasy prowadzi wzdłuż drogi ekspresowej. To duża zaleta gdyż asfalt jest tam bardo dobrej jakości ale zdażają się też niespodzianki… jakie? Jego koniec oraz skoki przez tory kolejowe… skrajnie nieodpowiedzialne. Wiaterek wieje nam w plecy, bokiem omijamy takie aglomeracje miejskie jak Trzemeszno, Mogilno i Inowrocław. Na takich trasach zawsze trzeba mieć to na uwadze bo właśnie tam traci się mnóstwo czasu. Nad ranem wiatr odwraca kierunek i zaczyna wiać z północnego zachodu. To już końcówka ale zmęczenie zaczynamy widzieć na twarzach uczestników więc aplikujemy sobie większe przerwy. Przekąski, kawka na stacji no i oczywiście fajeczka do tego to już tradycja. Najważniejsze jest jednak to że do Torunia cała piątka wjeżdża z uśmiechem na twarzy. SUPER!!!
W ekspresowym tempie obskakujemy co się da. W pierwszej kolejności Pomnik Mikołaja Kopernika, który odsłonięty został 1853 roku. Co ciekawe jest to drugi pod względem wieku zachowany pomnik Mikołaja Kopernika w Polsce, po pomniku Kopernika w Warszawie. Czym byłby wyjazd do Torunia bez odwiedzenia Piernikarni Starotoruńskiej. Tam też na chwilę wpadamy i robimy pięć minut dla chętnych na zakupy. Cały czas kręcimy się przy Rynku Staromiejskim.
Można by oczywiście jeszcze chwile pojeździć i podjechać pod Krzywią Wieżę ale Miłosz popełnia jeden z największych błędów jakie można w obecności Beti wypowiedzieć… hasło: a co pierogami toruńskimi… które kończy wyjazd. Już nic się nie liczy. Jakby gromy z jasnego nieba spadały, III wojna światowa się rozpoczęła nic już dla Beti nie miało znaczenia tylko pierogi toruńskie dla dobra ogółu zaliczyliśmy pierogi toruńskie. Miłosz nie miał jeszcze doświadczenia w tym temacie. Nie wie, że na hasło „jedzenie” u Beti włącza się opcja ssanie jak w odkurzaczu co może opóźnić nasze wycieczki… no ale cóż doświadczenie…
Powrót jest bez historii… pociąg jeden… pociąg drugi i o dziewiętnastej trzydzieści meldujemy się w domu. Udany, owocny wyjazd. Połączony wyjazd z treningiem.
Dystans: 220 km
Czas: 12:44
Średnia prędkość: 17,30 km/h
Kalorie: 6.892 C
Wzrost wysokości: 491 m
Czym byłoby życie bez pasji? Dzień świstaka. Każdy dzień wyglądałby tak samo a zegar cały czas tyka… Faktycznie te rowery nas mocno wkręciły i chodź przyszyły chwile zwątpienia nadal w tym trwamy bo nie da się ukryć, że to po części ludzie nas nakręcają. Coraz więcej ludzi zapalonych w tej pasji rowerowej jest obok nas. SUPER!
Gdańsk to wyprawa rowerowa która przyszła spontanicznie w pociągu gdy wracaliśmy ze Świnoujścia i poszło szybko. Wszystko poszło zgodnie z planem i chyba pierwszy raz tego planu się trzymaliśmy.
Aby ominąć Poznań wyjazd zaplanowaliśmy z Gniezna. Z Grodziska Wlkp. wyruszyliśmy o 20:00 i w Gnieźnie zameldowaliśmy się o 21:30. Szybkie ubieranie i praktycznie trzydzieści minut później siedzieliśmy już na naszych koniach. Doświadczenie wyciągnięte sprzed dwóch tygodni zaowocowały. Ubrałem się cieplej bo miało być zimno. No właśnie miałoby zimno ale temperatury – 3 stopnie to się nie spodziewałem. Jestem ciepłolubny! Kto u Nas był zimną to wie, że jak napalimy w piecu to grzejniki trzeszczą jak napęd Sora w rowerze mojego kolegi
W nocy jeździ się super. Ruch praktycznie zerowy. Więc przez Mieleszyn, Damasławek, do Nakła nad Notecią gdzie już mieliśmy przyjemność być przy okazji udziału w Bałtyk Bieszczady Tour. Tam organizowany był jeden z punktów kontrolnych na trasie tego ultra maratonu. Wiatr wieje w plecy więc jedzie się przyjemnie. Bydgoszcz omijam z prawej strony i kierujemy się na Koronowo, Tuchole.
Jest paskudnie zimno. Nogi mam tak zmarznięte, do tego stopnia, że mam wrażenie jakby między palcami miał lód. Praktycznie paluchów nie czuje wcale i nawet założona trzecia para skarpet nie załatwia sprawy. Nogi spocone więc jeszcze zimniej. Próbujemy rozkładać sens tych jazd na czynniki pierwsze i dochodzę do pewnych wniosków.
Trzeba być nienormalnym aby pakować się na rower i wyznaczać sobie trasy rowerowe jeżdżąc w nocy. Przecież 99,9% normalnych ludzi wtedy śpi i nawet do głowy by im nie przyszło aby wsiąść na rower i jechać te prawie 300 km! Ale właśnie o to chodzi aby w tym niby normalnym świecie starać się być inny. Robić rzeczy szalone. Robić to co się kocha!!! Tak trzeba żyć!!!
Park Narodowy Bory Tucholskie mijamy po naszej lewej stronie ale tereny są tutaj przepiękne. Myślę, że warto tutaj wrócić tylko po to aby objechać to rowerem. Przed Pruszczem Gdańskim zaliczamy jeszcze trochę przewyższeń i punkt 12 meldujemy się pod Żurawiem. SUPER!
Tutaj też kontemplujemy i podejmujemy decyzję, że na Hel nie pojedziemy. Warto przy tych wyjazdach objechać okolicę a Trójmiasto to faktycznie miejsce, gdzie jest co zobaczyć. Tym bardziej, że sieć dróg rowerowych i szlaków rozwinięta jest turbo dobrze. Jedziemy pod Muzeum II Wojny Światowej www.muzeum1939.pl a następnie kierujemy się Europejskiego Centrum Solidarności www.ecs.gda.pl
Po drodze na molo w Sopocie odwiedzamy jeszcze Park Oliwski www.parkoliwski.gdansk.pl a następnie Katedrę Oliwską, gdzie można zobaczyć przepiękne organy www.archikatedraoliwa.pl no i na koniec upragniona meta czyli sopockie molo.
Wyjazd przechodzi do historii a poniżej krótkie podsumowanie
Dystans: 260 km
Czas: 15:07
Średnia prędkość: 17,20 km/h
Kalorie: 5.955 C
Wzrost wysokości: 1019 m
Kalendarzowa wiosna … ale tylko w kalendarzu, bo na dworze jest piekielnie zimno. Jestem osobą ciepłolubną. W domu nagrzane minimum +23 stopnie a na rower wybieram się jak temperatura na słupku skoczy powyżej 15 stopni, ale nie tym razem. W tym roku planuję podejść do tematu Maratonu Rowerowego Dookoła Polski na dystansie 3200 km. Kurde dużo, głowa tego nie obejmuje na ten moment a to może być problem bo głowa w jeździe długodystansowej jest najważniejsza… ale nie o głowie będę pisał. To nie ten moment.
W tym roku trochę szybciej rozpocząłem przygotowania na powietrzu właśnie za sprawą zbliżającego się już dużymi krokami MRDP. Wspólnie z moim kolegą Łukaszem zaplanowaliśmy sobie dłuższą wyprawę w ramach treningu. Byłem głównym dowodzącym tej wyprawy, więc wybrałem najlepszy dzień, najlepszą pogodę i najlepszy wiatr… ten w plecy. Nic bardziej mylnego … wszystko było na odwrót, ale od początku.
Ruszam na spokojnie z grodziskiej enklawy o 6:00 rano i w Siedlcu melduje się około 7:30. To takie małe przetarcie, mały rozruch. Szybka kawa i ruszamy w trasę. Wiaterek wieje w plecy na skali osiem stopni wszystko zgodnie z planem… do Międzyrzecza. Niestety od tego momentu dzieje się wszystko na odwrót. Zachodzą chmury, zaczyna padać. Ok., myślę sobie trochę deszczu nikomu nie zaszkodzi, zaraz przejdzie. W końcu ma być piękna pogoda. Ale zaczynają się małe wniesienia i cały czas pada, coraz mocniej . Na początku sezonu … hm…
Następnie wiatr zmienia kierunek od zachodu i tak kolejne 100 km do Kostrzyna nad Odrą mocno… mega mocno prosto w twarz aż mój „koń w cholerę” zaczyna mocno prychać i protestować. Jak nigdy a przecież to jest Cannondale Synapse! Mam już dość. Wszystko jest mokre, nogi przemarznięte ale plus jest taki, że głowa jest wyczyszczona ze wszystkich problemów. Tak właśnie powinno być na ultra. Jak jest inaczej to z doświadczenia wiem, że się poddasz. Nie ukończysz!
W Kostrzynie nad Odrą się odwracamy i jedziemy z bocznym mordercą. Ten wiatr to przekleństwo, plus jest taki, że przestało padać. Na chwilę! Cały czas jedziemy trasą 31, pustki są takie jakby przez świat kataklizm przeszedł. Samochodów bardzo mało, więc do Gryfina zajeżdżamy około godziny 22:00 i meldujemy się na Orlenie. Szybki „schab”, czyli Orlenowska kanapka ze schabowym, krótka pogawędka z załogą… jak zawsze i dalej w trasę.
Z tym Orlenem to tak sobie pomyślałem, że do Pana Obajdka mógłbym napisać o sponsoring i stać się nocnym ambasadorem tej marki. Takim motywatorem załogi trochę do pogadania a trochę do pozawracania tyłka.
Dobra, ale do brzegu. Ze Szczecina wyjeżdżamy po pół godzinnej przerwie i pchamy się na Wolin zaliczając przydrożne stacje, przystanki oraz dworce kolejowe. Po prostu kolarz turysta. Z wyspy Wolin do Świnoujścia to już raptem 30 km. Po drodze mijamy jeszcze stada saren, lisa i inne zwierzaki także na zjazdach nie jedziemy szybko. Na promie meldujemy się punkt 5:00 rano. Jest sukces!
Podsumowanie: Jak na początek sezonu to nie było źle, ale jak to w żargonie młodzieżowym się mówi „dupy nie urywa”. Chyba nie dobrałem odpowiednich butów także mega zmarzłem. Robotę zrobiły worki foliowe i nogi jakoś wytrzymały. Jedzenie było ok. Nawodnienie też „luźne gacie”. Do deszczu jestem przyzwyczajony jednak wiatr w pierwszej części trasy wyssał ze mnie trochę energii. Trzeba na to trochę uważać. No i kilka cyfr:
Dystans: 370 km,
Czas: 23:00
Średnia prędkość: 16,3 km/h
Kalorie: 9.312 C
Wzrost wysokości: 1096 m
Najnowsze komentarze