Śmiało mogę napisać, że Pierścień Tysiąca Jezior to jeden z cięższych ultramaratonów. To taka swoista wykładnia do przyszłych startów. Mówi się, że jeśli ukończysz PTJ ukończysz każdą inną imprezę. Sam się przekonałem na własnej skórze bo na Mazury jeździmy nieprzerwanie od pięciu lat z tym, że w trzecim roku jechaliśmy Mały PTJ. To miejsce gdzie nie ma idealnej pogody. Jest gorąco o czym przekonaliśmy się w zeszłym roku albo są burze i mocne opady, których doświadczyliśmy w tym roku i tak na okrągło. Trzeba być przygotowanym na wszystko. Z drugiej strony to miejsce, które właśnie w tym czasie na początku lipca żyje tylko rowerami. Wspaniali ludzie, wspaniała atmosfera no i zabawa na rowerze na 40 godzin.
Na Mazury wybieramy się w piątek. Zawsze ta sama godzina startu, zawsze ten sam hotel, praktycznie wszystko to samo. No bo po co zmieniać coś co działa i funkcjonuje nieprzerwanie od pięciu lat. Nie spieszymy się bo pakiety startowe otrzymaliśmy do paczkomatu już w czwartek. Do Świękitek zajeżdżamy tylko po to aby przywitać się z tym miejscem i z organizatorami i po 30 minutach uciekamy do hotelu. Szybko bo… pada. Hotel Pruski bo tam się meldujemy to miejsce gdzie co roku nocujemy a po pandemii mamy wrażenie, że hotel jest tylko nasz. Samo przygotowanie rowerów i całego sprzętu zajmuje nam około dwóch godzin. Przygotowujemy się zawsze dzień wcześniej aby na następny dzień zjeść tylko śniadanie i uciekać na start.
Sobota… dzień startu! Szybka pobudka o godzinie szóstej. Śniadanie i około godziny siódmej ruszamy na start. Przyjeżdżamy wcześniej aby przywitać się i pożegnać z zawodnikami, którzy ten zacny dystans pokonają w 20 godzin i tyle będziemy ich widzieć. Start planowany mamy na godzinę 9:00 także kręcimy się trochę i nastawiamy mentalnie. Start techniczny to 7 km dojazd do Miłakowa. Kilka minut w „sabacie czarownic” i ruszamy. Tempo spokojne a pierwszy PK to 51 km w Lidzbarku Warmińskim. Od startu towarzyszem naszej „wycieczki” jest Krzysztof, z którym mieliśmy przyjemność podróżować na Bałtyk Bieszczady Tour. Lidzbark Warmiński to bardo krótki przystanek. Tankujemy bidony i dalej w trasę do kolejnego PK w Srokowie (136 km). PK przygotowany przez Koło Gospodyń Wiejskich także wyżerka na całego. Przed Srokowem łapie nas pierwsza mocna burza ale tak szybko jak mokniemy tak szybko wysychamy. Toaleta, ciepły posiłek, tankowanie bidonów i kolejny PK Gołdap (195km). Idzie nam całkiem dobrze tempo mamy na 27 godzin ale z doświadczenia wiem, że potem będzie spadać. Ale strategia przyjęta przez Nas jest prosta. Krótko na PK i brak przerw między punktami. Gołdap to szybki PK. Spieszymy się bo po jasnemu chcemy zaatakować dość mocno pofałdowany teren do kolejnego PK Kalinka (243 km). Tutaj mamy dłuższą przerwę. Myślę, że zeszło dobre 30 minut. Ciepły obiad i ubieramy się cieplej na noc. Jedziemy zgodnie z planem i do PK w Sejnach (298 km) zajeżdżamy około godziny 24.
Niedziela… podświadomie wiem, że już ukończyliśmy ale nie mówię głośno, nie zaklinam. Te 40 godzin mamy już w garści. Czas powalczyć o 36 i kwalifikacje do przyszłorocznego Bałtyk Bieszczady Tour. Ze Sejn do PK Kordegarda (362km) jedziemy bardzo mocno. Czujemy to bo podganiamy zawodników którzy jeszcze jakiś czas temu nas przeganiali. Z naszego peletonu odpada Krzysztof … tempo za mocne ale podłącza się Roman, który jedzie już z nami do samej mety… ale spokojnie do mety jeszcze ponad 200 km. Kordegarda to miejsce gdzie wyżerka jest nieprzeciętna. My trzymamy się jednak planu. Krótko, szybko i do przodu. Szybka zupa i hasło ruszamy… na które odpowiada jeszcze dwóch zawodników. Do PK w Ełku (409 km) wpadamy rano. Powoli robi się duszno, rośnie temperatura. Jesteśmy już troszkę zmęczeni. Tutaj też przychodzą pierwsze myśli, że zrobiliśmy limit na BBT. Na spokojnie liczę godziny i jest duży zapas. Tylko mocna awaria i mega kryzys mógłby nam to odebrać. Kolejny PK to Rydzewo (455km). Ten upał faktycznie nas trochę rozjeżdża. Tankujemy bidony, bułka w rękę i w trasę. No i na koniec zostaje najgorsze. Reszel (534km), Dobre Miasto (591km) Meta (611km). Katastrofa… dużo podjazdów, za miejscowością Ryn niekończące się podjazdy, że człowieka szlak trafia a samochody pędzące na gazetę w nosie mają rowerzystów. Jednak ostatnie osiemdziesiąt kilometrów daje nam się mocno we znaki. Dziura na dziurze ale jest już nam to wszystko jedno wiemy, że ukończyliśmy i wiemy, że robiliśmy to w dobrym czasie.
Upragniona META… pierwsze co przychodzi na myśli to, że są ludzie… poprzednim razy jak wpadałem na metę to praktycznie już nikogo nie było. Teraz jest całkiem inaczej bo czas jest dobry. Ci co nas znają byli troszkę zaskoczeni bo po nas można spodziewać się wszystkiego od dobrego czasu do wycofania się w ostatniej chwili. To była dobrze wykonana robota… nasz upragniony medal na szyi no i w głowie to, że już do przyszłorocznego Bałtyk Bieszczady Tour niczego nie musimy.
I na koniec nasuwa się pytanie skąd taka u nas zmiana? Mniej koczowania na PK i mniej moich papierosków przy przydrożnych sklepach, mniej zbędnego gadania i można wykręcać czasy. To recepta na dobry wynik dla takich kolarzy amatorów jak my.
Przejmuje tego bloga! Tak, tak, ja
Przejmuje go po cichutku, aby nikt nic nie widział, aby nikt nic nie słyszał, tylko czytał. Oczywiście siedząc wieczorami i słuchając mojego ulubionego piosenkarza – Louisa, wiedziałam jedno, że pisanie to raz a jazda na rowerze to dwa. Pisanie i jazda na rowerze to są jak dwie krople padającego deszczu i póki nie spadną na ziemię są dwoma odrębnymi materiami. Jednak, gdy już dotkną ziemi, łączą się w jedną kałuże.
No dobra… Dość już tej filozofii, bo to nie język polski w moim liceum, tylko może moja przyszła pasja, moje marzenia a może w przyszłości moja przyszła praca.
Ta niedziela nie była łatwa. Wstałam wcześnie rano, akurat wtedy, kiedy moja mama wróciła z porannego treningu. To właśnie wtedy wpadłam na genialny pomysł… no, bo tak sobie myślę, jeśli moja mama jeździ po 600 km rowerem to i może ja bym spróbowała…
Dzień zaczął się upalnie no i pomysł zaczął się realizować. Na rower ruszyliśmy około godziny osiemnastej. Powietrze jest wtedy nieco lżejsze, co powoduje, że łatwiej złapać oddech no i jedzie się przyjemniej. W naszym babskim teamie są trzy osoby, moja mama – zaprawiona w boju ultrakolarka, Zuzia no i oczywiście ja, czyli zaprawiony w boju team Kucharczaków.
Wyruszamy ścieżką w stronę Rakoniewic. Pokonywana przez nas trasa nie jest łatwa jak na pierwsze dłuższe treningi. Znaczna ilość niskich przewyższeń, daje mi mocno w kość. Nie jestem do tego przyzwyczajona. Nie da się ukryć, że większą przyjemność sprawia mi dłuższa drzemka w moim pokoju. No, ale cóż, zdecydowałam się, więc trzeba walczyć. W trakcie naszego babskiego treningu robiłyśmy sobie krótkie przystanki, aby napić się wody. Trasa mijała bardzo szybko. W dwie godziny przejechałyśmy 31,8 km. Jak na mój pierwszy, dłuższy wyjazd od miesiąca, myślę, że nie jest źle i mogę być z tego powodu zadowolona i dumna… albo STOP, tylko zadowolona, bo dumna będę jak w przeciągu najbliższych dwóch lat, przejadę z moimi rodzicami maraton na dystansie 200 km. Spokojnie, to na razie marzenie. Poczekamy, zobaczymy.
Mariawaria
Pierwotny plan na majówkę był bardzo ambitny. Zaczęło się od próby pojechania trasą wzdłuż wschodniej granicy aż do morza. Był to temat do zrealizowania z dodatkowym urlopem. Następnie skróciliśmy ten dystans do 700 km. Skończyło się na wyjeździe do Kęszycy Leśnej … czyli dystans około 130 km. To była dobra decyzja bo pogoda w majówkę nie była taka jaką sobie wyobrażaliśmy. Pewnie sami coś na ten temat wiecie. Nam się udało bo wyjazd zaplanowaliśmy w sobotę i trafiliśmy idealnie z pogodą. Wiatr jak zawsze wiał nam w plecy a miejsce okazało się bardzo ciekawe pod wieloma względami. Treningowym, historycznym i tym co w naszych wyjazdach zaczyna być najistotniejsze czyli zwiedzanie ciekawych miejsc.
Wyjazd zaczynamy z Siedlca … szkoda czasu na pokonywanie po raz dwudziesty tej samej trasy w kierunku Wolsztyna. Kierujemy się w stronę Międzyrzecza. Do Zbąszynka jest w miarę płasko a dopiero po przejechaniu 40 km zaczynają się małe wzniesienia, które z wiejącym w plecy wiatrem nie są tak odczuwalne. Do Kęszycy Leśnej docieramy praktycznie be zmęczenia. Toż to raptem 66 km to po czym mamy być zmęczeni.
Kęszyca Leśna to miejsce usytuowane wśród lasów na Jeziorem Kęszyckim na terenie dawnej bazy wojskowej. Punk docelowy jaki sobie obieramy to Pomnik Łącznościowca. W 1927r. Niemcy rozpoczęli w środku lasu budowę kompleksu koszarowego dla żołnierzy Wehrmachtu. W latach 1956 – 1993 na podstawie umowy miedzy rządami PRL i ZSRR koszary w czasowe użytkowanie przejęła jednostka łączności Północnej Grupy Wojsk Radzieckich. 18 maja 1993r. garnizon przejęła administracja polska a w grudniu zaczęło się cywilne zagospodarowanie obiektu. Z naszych obserwacji wynika, że do dzisiaj można kupić budynki, które można przekształcić na pensjonaty czy lokale użytkowe.
Kierując się już w kierunku domu odwiedzamy część Międzyrzeckiego Rejonu Umocnień i załapujemy się na krótką lekcję historii. Na pewno jest to miejsce godne polecenia i sami już wiemy, że tutaj wrócimy.
Co ciekawe trasa do domu prowadzi przez część trasy maratonu, który co roku organizujemy. Wspinamy się na przewyższenia, które znajdują się przed Świebodzinem i skróconą trasą kierujemy się w stronę Babimostu a następnie Siedlca.
Co ciekawe tym razem ja na dwadzieścia kilometrów przed końcem trasy jęczałem już, że głodny… a odpowiedzią na moje wołania była pyszna kolacja zorganizowana przez Kasię w Siedlcu. Najedzeni i szczęśliwy wracamy do domu planując już nowe trasy, nowe wyprawy.
Dystans: 131 km
Czas: 07:29
Średnia prędkość: 17,96 km/h
Kalorie: 2.121 C
Wzrost wysokości: 631 m
Cały czas staramy się trenować. Oczywiście możliwości są ograniczone a czasami się zdarza, że i chęci brakuje. Jest pewnie kilka przyczyn takiego stanu rzeczy. Po pierwsze obowiązki… robota jest niestety wpisana w naszą codzienność a po drugie jeżdżenie cały czas po tych samych trasach staje się monotonne do tego stopnia, że faktycznie nie sprawia to już takiej przyjemności jak kiedyś.
To właśnie nudzenie lokalnymi trasami spowodowało, że zaczęliśmy wybierać się w dłuższe podróże. Dlaczego tak? Nie pytajcie bo ciężko w chwili obecnej znaleźć na to logiczne wytłumaczenie i odpowiedź. Bardziej dociekliwi powiedzą, że przecież na dłuższe wycieczki można jeździć samochodem. Więcej się zobaczy, szybciej można się przemieszczać z miejsca na miejsce.
Dla nas te wyjazdy to też forma treningu. Jeśli chcemy łamać kolejne bariery, stawiać sobie nowe cele to trzeba jeździć. Jak ja to powtarzam pewnych rzeczy z kanapy się nie zrobi. Można pewnie i dłuższy dystans wziąć z kanapy ale czy to jest aby bezpieczne… do zastanowienia. W mojej ocenie reset głowy też jest potrzebny jeśli potrafimy się w ogóle resetować. Ja mam z tym niewątpliwie problem.
Co do tego resetu to ciekawie to spuentował mój kolega z pracy, który powiedział, że w pewnym wieku rośnie ogromny popyt na czas a spada popyt na pieniądze…
To dość ciekawe stwierdzenie filozoficzne, warte przemyślenia. Co z tego, że szarpiesz w robocie od rana do nocy i masz grubą monetę jak nie masz kiedy tego pieniądza skonsumować. Wyjazd na dwu tygodniowe wakacje do Grecji to chyba nie jest rozwiązanie. Z tym przesłaniem was zostawiam do przemyślenia…
Najnowsze komentarze