To, że bardzo polubiłem imprezy przygotowywane przez organizatorów cyklu Pucharu Polski w Ultramaratonach Kolarskich to już pisałem nie raz. Miało to dla mnie znaczenie, że jadę sam no ale cóż na pewne rzeczy nie miałem wpływu. Do ostatnich dni biłem się z myślami czy w ogóle na Pierścień Tysiąca jezior jechać i napiszę szczerze … nie chciało mi się! Jasna i prosta deklaracja. Codziennie każdego dnia kładąc się spać mówiłem sobie, że nie jadę … a i tak pojechałem.
Główna mobilizacja to były punkty w Pucharze Polski. Miejsce jakie dotychczas zajmowałem czyli 200 nie dawało mi spokoju i chyba to mnie najbardziej napędzało. Myślę, że ta rywalizacja trochę napędza i gdyby tego nie było to faktycznie siedziałbym w domu.
Ruszam w piątek z Grodziska Wlkp. około godziny 09:00. Na dworze upal, wiatru mało a w mojej Pandzie nie ma klimatyzacji. Mówiłem sobie, że byle wydostać się za Poznań a potem już tylko do przodu. Tak się też stało. Starałem się jechać kątami, lokalnymi drogami , mało uczęszczanymi gdzie było przede wszystkim spokojniej i bezpiecznej. Droga do Świękit mija mi bardzo przyjemnie i szybko tym bardziej, że omijam duże miasta. Z racji pogody z zeszłego roku i wygodnictwa melduje się w Hotelu Pruskim, gdzie docieram kilka minut po godzinie 16:00. Jestem sam więc to krążenie z samochodu do pokoju i tak kilka razy trochę mnie irytuje, ale w końcu to załatwiam. Jeszcze tylko szybki obiad i ruszam do siedziby PTJ po odbiór pakietu startowego. Trochę mnie tam już znają więc temu ręka, tam temu, cześć z tamtym kilka zdań jest fajnie, swojsko. Do tego załatwiam też odprawę techniczną i uciekam do hotelu… na kolacji nie zostaje…
Na starcie melduje się następnego dnia już przed godziną 07:00 (planowany start 08:25). Rozkładam rower a potem fajka … jedna, druga, trzecia … ludzie trochę dziwnie na mnie patrzą ale jak wspominam Kuriera z Pięknego Zachodu … dużo by opowiadać.
W grupie jestem ze znajomymi twarzami … Artur Szunejko z którym jechałem Piękny Zachód i z Olafem Teleszyńskim, który po stracie czekał na swoją żonę. Ja się nie podpalam i od początku jadę swoje. Mam rozpiskę czasów z zeszłego roku i staram się trzymać tych samych czasów chociaż pogoda nie dopisuje. Wiatr mocno daje w kość… północny, silnie wiejący który można odczuć w nogach na pierwszych kilkudziesięciu kilometrach. Do Jezioran (PK1) wpadam o 10:13 ale jestem tam tylko kilka minut. W myślach mam 30 godzin, które chce urwać… do czasu. Potem Mrągowo i dalej punkt Wydminy (PK3 – 176 km). Tam też wpadają tacy lepsi … wycieniowanie i krzyczą do mnie dajesz Maciek, dajesz. Nie znam, nie kojarzę ale myślę, że to mój blog trochę mnie identyfikuje. Cieszę się bo jestem z tych słabszych a jestem dalej w czubie. Widzę tam Pawła Sojeckiego, który kończy wyścig na 12 miejscu! Ja nie czekam … pale „ćmika” i ruszam do Dwuspud (PK4 240 km). Tam jest zawsze dobre żarcie … po grodzisku dużo, grubo i tłusto ale ja odpuszczam i nie jem. Ruszam do Sejn (PK5 305 km) tam mam jeszcze szanse na 30 godzin… ostatnie. Czekałem na punkt bo barszcz i drożdżówka z serem to jest jego atut. Następne 40 km to katorga… umieram i uciekają moje nadzieje na 30 godzin. Rutka tartak (PK6 345 km) to bardzo dobry obiad ale niestety brak prysznica. Sen 45 minut trochę stawia mnie na nogi ale zastały „tyłek” bardzo boli i mega obtarcia. Wspinamy się na najwyższe wzniesienie tego wyścigu i dalej na trójstyk. Tam szybkie zdjęcie… i lecimy.
Zjazd do hotelu … i podsumowanie
Już w dwójkę bo od Dwuspadu towarzyszy mi już do mety Piotr Szewczyk. Minuty nam uciekają także Gołdap (PK7 400 km) mocno poprawiony punkt mija szybko i lecimy do Szynortu (PK8 466 km) gdzie punkt wydaje się być na pierwsze wrażenie słaby ale jak siadamy to Pani robi mega lokalne naleśniki i porządną kawę, taką domową a nie jak to ścierwo ze stacji benzynowej! Do Reszla (PK9 517km) wpadamy o 15:20) i wyścig mamy ukończony… kwestia tylko czasu. Tyłek jest zniszczony ale na tym właśnie odcinku do Term Warmińskich (PK10 560 km) dostaje jeszcze bardziej w kość. Już mi się nie chce! Pogoda mnie zniszczyła. Do Ornety i dalej do mety to już formalność. Na mecie melduje się o 21:27 z czasem łącznym 37:02! Urwałem prawie 1 godzinę 30 minut z poprzedniego roku ale w gorszych warunkach więc jest dobrze. Jest kolejny sukces. Zjazd do hotelu i o godzinie 24 już śpię jak suseł! Powrót do domu na drugi dzień to już formalność i nie bez problemów ale kolejną noc spędzam już u siebie w łóżku. Tak miało być!!!
Podsumowując: Nie da się ukryć, że Pierścień Tysiąca Jezior to bardzo trudna impreza. Pogoda płata figla i jak nie deszcz to upał a jak nie upał to wiejący wiatr jest mega trudnym przeciwnikiem. Pod względem organizacyjnym to jeden z najlepiej zorganizowanych maratonów w Polce. Dobrze zaopatrzone punkty kontrolne do tego doborowe towarzystwo no i same warunki jazdy też się poprawiły. W przyszłym roku na pewno tam wrócę… silniejszy… mocniejszy i przede wszystkim bardziej zdeterminowany aby ugryźć te moje 30 godzin
Już na mecie widziałem, że łydka trochę była większa niż normalnie. Wyglądała trochę jak taka średniej wielkości cukinia. Pewnie można było ją oskubać, obrać i heja do przodu, ale nie tym razem. Tak wiem uczulony jestem na takie rzeczy, taki hipochondryk, … ale ta noga nie wyglądała ciekawie. Teraz już jest ok. no, bo pierwszy raz poszedłem na masaż, taki z prawdziwego zdarzenia. Fizjoterapeuta a raczej fizjoterapeutka się za mnie chwyciła i pociskała tam gdzie jest to wymagane i na teraz jest wszystko ok. Te półtorej godziny to była jedna z przyjemniejszych rzeczy, jaka mnie spotkała aczkolwiek były momenty gdzie trochę bolało. Tak wiem, nie był to jak okres czy poród u kobiety, ale bolało. W zaleceniach dostałem też do przygotowania kilka ćwiczeń rozciągających zarówno na nogi, kręgosłup jak i grzbiet… na razie nie ćwiczę!
W myślach gdzieś mi chodziło, aby na ten Pierścień nie jechać. Z jednej strony mi się nie chciało, bo muszę tam jechać sam a znając życie jak pojadę sam to będą ekscesy eh… wypluć te słowa będzie dobrze. Do końca szukałem czy to kierowcę na drogę powrotną czy też kompana do wspólnej jazdy, ale jeden nie mógł, drugiego żona nie puściła a trzeciego rower cały czas wisi na haku… życie.
Podejmuję decyzję, że jadę i jakoś dam sobie radę. Chociaż tydzień nie wsiadam na rower to w weekend zrobię sobie jakieś 50 km tak dla zwykłego rozruchu. Też do przeczyszczenia pójdzie moja dziewczyna, bo po zakropionym deszczem Pięknym Zachodzie nie wygląda zbyt medialnie. Tutaj nasmaruje tam podkręcę a gdzie indziej przeczyszczę i będzie wszystko ok.
Moje postanowienie to spakuję się zawczasu, bo jak zawszę robię to na ostatnią chwilę i wychodzą z tego same problemu. Z niecierpliwością czekam też na nowe trykoty. Czy uda się je uszyć, doszyć, stworzyć czy też przygotować jakoś to na tą chwilę mało ważne. Po prosty chciałbym, aby były. Są klawe do kwadratu… pełna profeska. Po Pierścieniu będę już miał trochę więcej czasu aha i jeszcze jedno, dlaczego tam jadę. Trochę nakręciłem się na ten wynik generalny. Trochę to wciąga a na chwilę obecną jestem na równym 200 miejscu w Pucharze Polski … po jednym starcie. Ale jakbym zamknął wyścig poniżej 30 godzin to może udałoby się wskoczyć do pierwszej setki
Potem czeka mnie kolejna robota no, bo wziąłem sobie na głowę 3. Grodziski Maraton Rowerowy. Szykuje się ciekawa imprezka. Co roku jest ciekawa, ale tym razem chcemy, aby było trochę więcej atrakcji. Medale, numery startowe, cała oprawa i zamknięta liczba uczestników … 30 osób ze specjalnym traktowaniem. Kto przyjedzie nie będzie żałował. Lato zapowiada się całkiem mocne, cieple także możliwość popluskania się w sierakowskich jeziorach będzie. Całkiem prawdopodobne jest też to, że imprezka po wyścigu również dojdzie do skutku, ale jak sam z własnego doświadczenia wiem może się zdarzyć, że każdy będzie uciekła do domu. „Zegniesz nie złamiesz” w Grodzisku znowu wystartuje, więc … na dzień dzisiejszy mogę zapraszać a szczegóły wkrótce na www.kucharczak.com
START…, ale jeszcze nie rowerem. Tyłek podnoszę z rana około 5.15. Pierwsze to trzeba zjeść śniadanie, czyli … kubek kawy i dwie fajki do tego… pełen profesjonalizm hehe. Potem drugie śniadanie, … czyli jajecznica … bułka z swojską kiełbasą z Białegostoku i herbatka. Jajo wpycham do buzi już ręką, bo dostaje odruch wymiotny. Nie lubię jeść z samego rana a tym bardziej koło godziny 06:00. Ruszamy autem do Niesulic i meldujemy się tam dość wcześnie, bo koło godziny 07:00. Ale ta godzina do startu mija mi bardzo szybko… pakiety startowe, banan, siku, znowu banan, potem znowu siku i … magnez. Zrobiło się trochę zamieszania przy numerach, gpsach… ten wziął to, ten wziął tamto, ten temu podebrał numer startowy … i misz masz gotowy.
Ja już się modlę, aby wystartować. Jak już będę na siodełku poza tym wszystkim to będzie już ok. i tak się dzieje … dzwonek dzwoni jak na niedzielnej mszy i w trasę… „dzidowcy” lecą do przodu a My z Johnem na spokojnie swoje… to znaczy jego …. lecimy przez pierwsze 70 km z tempem, które mnie zarzyna. Średnia 27-28 km/h to dla mnie trochę dużo i słabnę przed Kożuchowem. Powtarza się sytuacja z TdS ale już mam na to sposób. Tym bardziej, że tutaj są częściej punkty kontrolne, więc praktycznie nie ma z tym problemu. Do Kożuchowa wpadam dość szybko i łapię dwie butelki wody … ostatnie. Siku już nie robię, bo Pani powiedziała, że – jej mama właśnie umyła podłogę i nie można tam wchodzić… to, co sikamy w gacie? Szybka zupa z niewiadomego czego i w trasę… ta zupa to generalnie nie była zła, bo nie wyskoczyła na luźno także ok.
Od Kożuchowa jadę już sam. Jest ok to mi odpowiada. Na punktach wpadam na dosłownie na 2 minuty podbijam kartę a ewentualnie przerwy łapię na kawie na Orlenie. Od czasu do czasu zapalę sobie fajkę… jest mi po tym ewidentnie lepiej…, więc łapię każdy motyw.
Pierwsze góry łapie w Złotoryi. Tam mam mega szczęście, bo droga jest zamknięta gdyż odbywa się lokalny wyścig. Policja zatrzymuje wszystkich tylko nie mnie. Myślą, że jestem z tego wyścigu, bo profesjonalny sprzęt to i tamto. Palę trochę głupa i lecę boczkiem wolniutko tak jakby mnie nie było. Peleton obok mnie przemyka z prędkością 35-40 km/h. Trochę się na mnie gapią … ale co tam, udaje lepszego cwaniaczka. Na metę do Złotoryi wpadam pierwszy … (peleton odbił gdzieś w prawo) … są oklaski brawa, krzyki dawaj, dawaj… hehe sobie myślę, że ja zaraz też w prawo odbijam i gdy to robię na twarzach tych wszystkich ludzi widzę mega zdziwienie … udało mi się…
Porządna górka łapie mnie przed Kaczorowem potem zjazd i Kamienna Góra … a tam do Karpacza przez Kowary jakieś 20 km myślę sobie jestem w domu… gówno My odbijamy na Lubawkę i potem przez przełęcz Kowarską dość mocnym podjazdem do Karpacza. Na ten główny punkt kontrolny wpadam około 23 godz. i plan mam taki, że wyskakuję stamtąd około 24. Ruszam pół godziny później i od razu podjazd pod „Wang” a tam tworzy się mały peleton i tak naprawdę całe góry do Szklarskiej Poręby, potem do Świeradowa i dalej do wysokości miasta Zgorzelec jedziemy razem a następnie już tylko w dwójkę.
Dużo kalorii pcham w siebie w Kozackiej Chacie! Schabowy, surówka i frytki to jest to… do tego butelka coli i można odpalać rakietę. Nie spieszę się wiem, że dam radę, chociaż ciśnienie jest duże. Znowu robi się duszno… trasa praktycznie bez historii. Dopiero przy Jeziorze Dychowskim łapie mnie burza… pada mega mocno…, co się potem okazuje jest to bardzo intensywny opad.
Za Krosnem Odrzańskim łapie drugie życie… po prostu moc… pędzę czasami z prędkością 35-38 km/h… mówię sobie, że chyba wjechał ten schabowy z Kozackiej Chaty. Czułem się mega dobrze, zrobiło się wilgotno, więc droga do Świebodzina mija mi w mgnieniu oka. Dopiero w samym Świebodzinie odpuszczam. Piwko bezalkoholowe na stacji i spokojnym tempem wpadam do Niesulic. Czas … nie powala 34:04 ale co tam dla mnie to trening a liczy się tylko Bałtyk. Na mecie krótko a potem… kiełbasa gotowana, chlebek z pomidorem i ogórkiem dyplom i do domu. W biegu do auta udało mi się jeszcze porozmawiać z Bronisławem Łazanowskim… Elita!
Maraton zaliczam do udanych, chociaż ścieki na niego wylewały się z każdej strony. A to w Kożuchowie wody nie było, a to jedzenie nie takie, a to na punktach tylko woda była, grochówka zimna, kotlet ciepły i motory jeździły. A kto chciał to przyjął to na spokojnie. Izotona można było sobie kupić na stacji, a na kotleta poczekać i po prostu się bawić. A jeśli już komuś coś się nie podoba to niech po prostu nie przyjeżdża i tyle. Podobno jest w Polsce tyle imprez, że głowa boli… ale wszędzie dobrze gdzie nas nie ma.
Trochę to wszystko jest dobrze poukładane. Dłuższe treningi zastępuje startami a że starty są, co dwa trzy tygodnie to nim się zregeneruje zaraz jadę na start, więc nawet na krótsze zabawy z rowerem nie mam zbytnio czasu. Zaraz po Tour De Silesia w głowie już miałem przygotowanie do Ultramaratonu Piękny Zachód, którego start zaplanowany był na 9 czerwca 2018r. w Niesulicach pod Świebodzinem. Zanim to jednak nastąpiło czekało mnie jeszcze trochę pracy głównie związanej z rowerem. Po Tour De Silesia z racji dużej ilości podjazdów dostałem tak ostro w kość i tak dużo się tego roweru nataszczyłem piechotą, że postanowiłem zmienić tarczę z tyłu na „32 kielce”. To nowość dla mnie, ale młynek był dla mnie na tyle potrzebny gdyż Piękny Zachód to też góry i chodź suma podjazdów była dużo niższa to trochę gimnastyki musiałem się spodziewać.
Rower jak zawsze załatwiłem u Pawła w NDH Pawelec. To już przyzwyczajenie, którego nie będę zmieniał a i do tego dołożyłem mojego turystyka, z którym tak naprawdę się pożegnałem i którego już nie mam w mojej stajni, ale o tym później. Wymiana osprzętu poszła standardowo. Pękło „sześć stówek”, ale ze wszystkim … no a jak przecież pasja kosztuje! Już nawet nie pamiętam, co tam było robione, ale przetestowałem rower dwa czy trzy razy i jakoś wszystko poszło do przodu. Na start pod względem sprzętu jechałem dobrze przygotowany!
Umawiam się Johny B. Goode… hehe dusza człowiek. Ale wcześniej przygotowuje Punkt Kontrolny Ultramaratonu Piękny Zachód, który startuje na dystansach 1901 km w środę oraz 1001 km w piątek i oba te dystanse przejeżdżają przez Grodzisk Wlkp. Punkt robię ostatni raz…, dlaczego? Oficjalnie za rok … jadę „tysiaka” a nieoficjalnie … za rok jadę „tysiaka” i tak to pozostawiam. Po prostu bez komentarza. Fajnie, fajnie znowu spotkałem znajome twarze zarówno na punkcie kontrolnym jak i starcie. U mnie zawsze na bogato… energetyki, batony, woda, banany, „szneka z glancem” no i przede wszystkim dobre humory.
Pierwszych zawodników obsługuję o 6:16… to Ci „kozacy”, który poszli na dystansie 1901 km. Potem na około trzy, cztery godziny zjeżdżam do domu i ponownie startuje około godziny 11. W głowie mam start na drugi dzień, ale myślę sobie – opierdolisz punkt do godziny 16 i jeszcze przed przyjazdem Johnyego zrobisz sobie małą drzemkę. Taki chuj…. Punkt kontrolny kończę trochę po 20 i mam już tego wszystkiego dość. O tyle dobrze, że w końcówce pomaga mi Johny. Przez punkt przewala mi się około 30 zawodników. Większa ilość z dystansu na 1001 km, bo część z giga pozostało już w Pniewach i kierowało się już bezpośrednio do Niesulic zaliczając dystans 1001km.
Punkt kontrolny PZ wypalił po raz drugi! To było pewne, ale byłam tak tym wszystkim umęczony, że nawet po starcie zapomniałem przesłać artykuł do lokalnej gazety. No cóż moja strata. Zapowiedzi do pomocy było dużo, ale jak zawsze na sam koniec zostałem sam. Zycie…. Dobrze, że miałem ze sobą podręczny komputer to mogłem na spokojnie przygotować się do startów i przejrzeć trasę… po wszystkim do domu … kolacja … trochę pogaduszek z Johnem … i byłem gotowy na START!
Najnowsze komentarze